Moi dziadkowie Maria i Franciszek (Ostrów Wielkopolski) Moja mama Peluchna Banachówna
z moją mamą i jej braciszkiem Ostrów Wielkopolski 1912 r.
Moja Mama
Peluchna raczyła mnie urodzić pewnego wojennego, zimowego dnia w pięknym
grodzie Mikołaja Kopernika. Całe szczęście, że nie wykąpała mnie w lodowatych wodach Wisły…Pewnym jest, iż nie byłoby na tym portalu
żadnego wiersza mojego autorstwa… tak więc pozostaje to zasługą Mojej szanownej Mamusi,
oczywiście przy wydatnej pomocy mojego
Taty Henryka. Dzieciństwo upłynęło mi oraz mojemu licznemu rodzeństwu (trzy
siostry i brat, najstarszy) w starym domu z zarośniętym ogrodem w niewielkiej
Oliwie blisko Gdańska.
Dom rodzinny i ogród w Gdańsku Oliwie To ja w wieku 2 lat
W wielkim ogrodzie spędzaliśmy bardzo dużo czasu wymyślając
najróżniejsze zabawy…Cóż, nic nie trwa wiecznie! Trzeba było pójść do szkoły, nie
bardzo ją lubiłam a szczególnie nie podobała mi się matematyka. Co do innych przedmiotów to
zapamiętałam lekcje religii . Katechetka, pani Jamroz, pięknie rysowała na
tablicy. Utkwiła mi w pamięci lekcja, podczas której opowiadała nam
historię…Stasia i Nel, rysując równocześnie uwięzionego w skałach słonia bujającego na trąbie śliczną Angielkę Nel. Jeszcze
zapamiętałam ciekawe lekcje botaniki oraz zielniki czy rysunki przeróżnych
roślin, całkiem nieźle wykonanych moją drobną ręką. Mam jeszcze jakieś strzępy
wspomnień śmiesznych zabaw w szkolnej auli, gdzie chłopcy stali pod jedną
ścianą a dziewczynki po przeciwnej, trwało oczekiwanie na chętnych do tańca. Nie cierpiałam porannych apeli
przed rozpoczęciem lekcji. Staliśmy na skrzypiących deskach starej podłogi i w
postawie na baczność musieliśmy śpiewać hymn zaczynający się słowami:’’ Naprzód
młodzieży świata…”Do szkoły chodziłam pieszo lub jechałam tramwajem czwórką’’. Chętnie zachodziłam po lekcjach do piekarni p.Grubby dwie minuty
od szkoły, dzieciarnia tam kupowała wspaniałe drożdżówki!
Beztroskie lata podstawówki szybko minęły. Rodzice
zadecydowali, że mam dalej uczyć się w Liceum Pedagogicznym w Oliwie, do
którego pomyślnie zdałam egzaminy wstępne z polskiego, matematyki i śpiewu. W
tym mniej więcej czasie zostałam harcerką odrodzonego ZHP. Na pierwszym obozie
na Kaszubach w Gołuniu nad częścią Jeziora Wdzydze przeżyłam wspaniałe dni. Obóz był tylko dla dziewcząt, jednak po
drugiej stronie jeziora obozowali chłopcy… w pierwszym dniu rozstawiałyśmy
wojskowe ‘’szesnastki’’, leśniczy przywiózł siano , które z wielkim
zaangażowaniem wpychałyśmy do sienników. Z kolei poszłyśmy z toporkami we
wskazane miejsce w lesie, by ścinać oznaczone sosny. Teraz trzeba było je
zawlec na teren obozu i zbijać z nich prycze. Uff! to była robota! W następnych
dniach kopałyśmy latrynę…budowałyśmy piec z cegieł. Pracy było mnóstwo. W końcu
obóz prezentował się dosyć okazale. Najmilszym akcentem na zakończenie dnia
było ognisko wspólne z hufcem męskim. Iskry pięknie strzelały na tle
rozgwieżdżonego nieba a echo niosło po jeziorze pieśni harcerskie. Wielkim
przeżyciem okazał się bieg na sprawność '’Trzy Pióra". Pierwszy dzień i noc należało spędzić samotnie w lesie. Noc
księżycowa zapisała się na zawsze w mojej pamięci, nie czułam w ogóle strachu i
byłam zachwycona roztańczonymi drzewami w blasku księżycowej poświaty. Nie
pamiętam czy coś wtedy jadłam…Następnego dnia z innymi harcerkami musiałyśmy
przekroczyć na linie rwącą rzekę, nie bardzo dzisiaj mogę to sobie wyobrazić,
ale do wody nie wpadłam! Kolejny dzień trzeba było spędzić w gwarnym,
dziewczęcym obozie w zupełnym milczeniu. To nie sprawiło mi żadnej trudności. Z
satysfakcją przyszywałam do rękawa munduru zdobytą sprawność. Niezłych przeżyć
dostarczały nocne warty, najgorsze były godziny w środku czarnej nocy, gdy
każdy krzak jałowca wydawał się sylwetką skradającego się zbira! Jednak obóz
się skończył, trzeba było mężnie wracać do szkolnej ławy.
Dorota z przyjaciółką. Obóz harcerski 1957 r.
|
|
|